Mamy momenty słabości. Dużo ich ostatnio u nas.
Od tygodnia maluchy chorują. Płaczą w dzień, płaczą w nocy, są przewrażliwione, zmęczone, cierpiące. Na horyzoncie widać już poprawę, bo katar zasycha i po gorączce od dawna nie ma śladu. Dzisiaj jest ten dzień! Postanawiam, że wsiądziemy do samochodu, gdzie ręce będę miała zajęte tylko kierownicą a wzrok utkwiony przed siebie, bo pewnie dzieci ( 10 miesięcy i 2,5 roku) szybko zasną. A ja zatrzymam się na jakimś parkingu, wyciągnę z torby swój rytualnie codzienny termos z herbatą, gazetkę i ciszą się podelektuję w tym samochodzie jak w jakiejś dawno wyczekiwanej Arce Noego. A jak już zaczną się wiercić to zrobimy zakupy, czyli poczuję, że wszystko wraca na stare tory. Wciągnę nosem miejskie powietrze, chwycę koszyk sklepowy, pomacam sałatę i zanurzę się w zwyczajności.
Krzątam się więc jak tornado po domu, żeby zdążyć zanim poranne zmęczenie powali te najmłodsze moje dzieci. Im szybciej biegam, tym głośniej płaczą. Adam śledzi mnie na swoich czterech łapach z płaczem nieutulonym, Mania w spazmach wyciąga ręce 'jestem męciona!’ (zmęczona). Portfel spakowany, suwak zamknięty. Aha! Termos postaw przy drzwiach, pomadka na usta, ubieraj dzieciaki.
Mania ucieka na łóżko pod koc, Adam płacze tak, że ścigać się z nim dłużej już nie mogę, ktoś do mnie dzwoni, potykam się o wystający odkurzacz.
BASTA! BASTA COSÌ!
To przecież nie ma sensu.
To ja chcę wyjść.
Oni chcą się wtulić w moje ciepło i odpocząć po trudnej nocy.
Macie rację dzieciaki.
Nie dzisiaj.
Siadam na łóżku, pozwalam Mani zatrzymać mój pośpiech, Adamowi oddaję jego pierś. I nagle zaczynam rozumieć jak wiele jeszcze muszę się nauczyć, żeby zrozumieć że rodzicielstwo to przede wszystkim sztuka rezygnacji. Z czasu dla siebie, planu dnia, przewidywalności, dokończenia czegokolwiek, dopicia, domyślenia, dodania niepotrzebnych oczekiwań.
Odejmuję wam zatem dzieciaki tonę własnego stresu. Zostajemy.
Tik tak. Tik tak. Tik tak. Zasnęli.
W czasie kiedy napisałam te słowa. Takie to było proste i takie cholernie trudne zarazem.
Bywają dni tak trudne, że kiedy wchodzę w kolejny zmierzch gratuluję sobie, że się skończyły te mini-wyzwania. Choroby, zarazki. Płacze nieutulone. Skrajne niewyspanie. Napięcie przedmiesiączkowe. Nieporozumienia domowe. Ignoruję formularze do wypełnienia, wnioski do wysłania, telefony do wykonania, życie do kontynuowania. Kończy się dzień. Zamykam za nim drzwi.
Za dużo tego.
Czasem.
Dzisiaj byłam Scarlett O’Hara, jutro pewnie Kopciuszkiem ale może pod koniec tygodnia uda się wskoczyć w skórę Kleopatry. Przecież w najbardziej duszącym mnie dniu mogę liczyć na to, że jutro wstanie kolejny. A wraz z nim nowa nadzieja na to, że będzie łatwiej i radośniej. Że być może moje macierzyństwo nie zawiśnie na wiele godzin tak ciężkim balastem, że kąciki ust częściej będą w dole; być może kolejka obowiązków przegrupuje się, część z nich znudzona odejdzie a zostanie tylko jakiś ogonek: kolacja do zrobienia, dwie pieluchy do przewinięcia, jedna kąpiel – ta własna dla zmycia z siebie zmęczenia.
Bycie mamą nie jest łatwe. Dla nikogo. Możesz mieć jedno dziecko, dwójkę albo szóstkę – wyzwań jest jednakowo wiele. Możesz być mamą w domu, mamą pracującą, mamą obecną i pół-obecną. Jesteśmy wielością i jednością. Pomimo różnych modeli wychowywania, porad, instrukcji, ostrzeżeń i ocen. Jesteśmy tylko ludźmi ze swoimi potrzebami, niedojrzałościami, niezrozumieniem i zmęczeniem. Oczekujemy jednak od siebie, że życie jest możliwe bez popełniania błędów.
To jednak błędy budują we mnie lepszą mamę, bo kiedy za dużo powiem w złości, za głośno tupnę nogą czy za mało serca podaruję bliskim – nauczę się to zauważać. A to już bardzo wiele! I chociaż mleko się rozlało a ja nie cofnę swojej złości to kolejnym razem wstanę o świcie z mocnym postanowieniem, że ręce będą pewnie trzymać ten macierzyński dzbanek. Polewać będę równo, z przyśpiewką radosną, z wygłupem na ustach żeby się dzieci śmiały. A kiedy mleka w nim prawie całkiem ubędzie, bo cierpliwość się skończy – to przeciągnę cierpliwość na rezerwie do samego końca. Dnia.
A o świcie napełnię od nowa.
Aż do dnia, kiedy mleka będzie tyle, że nikt nie zauważy że kiedykolwiek go brakowało.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis, masz ochotę dorzucić coś od siebie – zostaw proszę po sobie ślad życia w komentarzu. Chętnie dowiem się, jak Ty sobie radzisz z podobnymi trudnościami.
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska, Have Some Water
prawa autorskie zastrzeżone
P.S. Podczas robienia zdjęć nie ucierpiało emocjonalnie żadne dziecko. Leżąca Mania została sfotografowana w sierpniu, po tym jak starsze siostry odmówiły wspólnego oglądania filmików. Wkrótce potem została pocieszona, przytulona, nakarmiona i uspokojona.
Marysia, nasza najmłodsza córka ma 2 i pół roku. Właśnie jest płaczliwa, nic jej nie cieszy. Nie potrafi znaleźć sobie miejsca w domu. Stale chce na moje ręce. Odcięliśmy jej przed chwilą dostęp do bajek. Przez godzinę oglądała na przemian 'Stacyjkowo’ z 'Bingiem’. Pod okiem siedzącego obok taty. Bez skakania po migających filmikach z wyliczankami, jajkami i dziwnymi stworami. Pozornie z kontrolą. Fabularnie a nie przypadkowo. I teraz zachowuje się, jakby zupełnie nie mogła odnaleźć w tej domowej rzeczywistości. Tak, jak ja kiedy wyrwą mnie ze snu w środku nocy i każą z pamięci odtworzyć przepis na sernik.
Ale po co? Kto? Jak? Kiedy?
Ile czego?
Dajcie mi spać!
Nasze dziecko zostało właśnie napromieniowane.
Napromieniowane bajkami.
O fatalnym wpływie ekranów na rozwój małego dziecka napisałam w tym poście:
Dzisiaj jednak temat mediów elektronicznych znowu wkrada się do mojej codzienności. Obserwuję bowiem jaki wpływ bajki mają na młodziutką psychikę dwuipółlatki.
Nie mamy w domu telewizora. Z wyboru. Może to niektórym wydawać się dziwaczne, ale zarówno mnie jak i Marcina włączony telewizor zwyczajnie irytuje. Niechciane reklamy środka na przeczyszczenie, polityka, programy niskich lotów, nachalny konsumpcjonizm. Chcemy też, żeby dzieci miały czas na rozwijanie pasji, którym trzeba poświęcić czas. Czas, z którego telewizja nas okrada.
Rezygnując z posiadania odbiornika tv, filmów szukamy w sieci kiedy już dokładnie wiemy co nas interesuje. I tak samo jest z naszymi nastolatkami. Pamiętam jednak, wcale nie tak dawno temu, jak bardzo im się to nie podobało kiedy koleżanki rozmawiały o ulubionym serialu a one w tym temacie nie miały nic do dodania od siebie. Zawsze w takich chwilach powtarzam im jedno: nie musisz być taka jak inni. Popatrz, większość twoich rówieśników zjada śmieci – ty dzięki temu że jesz zdrowo masz piękne włosy, piękną cerę, zdrowe myśli i super sylwetkę.
Dzisiaj, kiedy na potrzeby tego postu zapytałam dziewczyny czy coś się zmieniło w tej kwestii – usłyszałam:
– Wydaję mi się, że na tym zyskuję, bo nie mam tylu bodźców, nie ma hałasu, nie boli mnie głowa i generalnie w domu w którym jest włączony telewizor nie mogę się skupić. W telewizji nie ma nic ciekawego a najgorsze są reklamy – to, że w kółko ktoś chce żebym kupiła maść na hemoroidy.
Nie mamy zatem telewizora. Nie żyjemy jednak w erze bajek wyłącznie opowiadanych przez starszeństwo i pozwalamy Marysi oglądać wybrane bajeczki. Ostatnio codziennie. Przez godzinę. I widzimy, że jest jak z cukrem. Jeśli zaczynam jeść go regularnie, w pewnym momencie stale go szukam. Jestem uzależniona. Początkowo nie wygląda to groźnie, przecież to tylko niewielka przyjemność, zachcianka. Kiedy jednak po odstawieniu natychmiast czuję się nieszczęśliwie, pusto i żałośnie to oznacza że ta przyjemność być może nie była taka dobra jak się wydawało.
Napromieniowane bajkami dzieci są zmęczone. Muszą przecież odreagować to, co wcześniej zobaczyły na ekranie. Muszą wrócić na ziemię, do domu gdzie nie jest się biernym obserwatorem ale uczestnikiem życia. Być może więc smuci tę naszą Marysię to, że w tych naszych czterech ścianach nie ma dynamicznej akcji, animowanych pociągów i prędkości którą można obserwować siedząc na swoim malutkim krzesełku. Być może nie rozumie jeszcze ta mała główka, że to co obejrzała jest fikcją, że pociągi nie zniknęły nagle bo tata czy mama je porwali ale ich tak naprawdę NIE MA.
Dziecko niekoniecznie rozumie, że to co widzi jest nierealne. Dlatego kiedy wyłączamy bajkę czuje się tak, jakbyśmy zabrali mu właśnie zabawkę, którą się bawiło. Oszukali mnie!!! Zabrali!
I co ja mam teraz z tym zrobić?
Przerwa. Zrobimy przerwę. To tak, jak z lodami, które uwielbiamy, ale na szczególne okazje. Nie codziennie, chociaż kiedy pudełko świeci pustką to chciałoby się biec po kolejne opakowanie na zapas, żeby i jutro się raczyć. Ustalamy więc, że na lody pozwalamy sobie średnio raz albo dwa razy w miesiącu. Zimą. Co innego latem, kiedy lody mają inny cel bo żar leje się z nieba i trzeba się przed nim ochronić…
Bajki też dawkujemy. Na razie co drugi dzień albo trzeci. Nie dłużej niż 30 minut. A po nich przechodzimy do zabawy, żeby dziecko nie czuło że jest samo z tym co właśnie widziało. Zajmujemy więc uwagę Marysi książeczką, układamy coś, malujemy albo krzątamy się wspólnie po mieszkaniu. I chociaż będą pewnie momenty kiedy tak jak upał dobrze zgasić lodem, tak też w czasie świąt dłużej przysiąść przed ekranem. Na razie jednak chcę pochylić się nad tematem i nie pozwolić na to, żeby dziecko codziennie chodziło napromieniowane. Nie potrzebuje takich emocji.
Dzień może być równie atrakcyjny bez oglądania bajki.
Najpierw jednak to ja, rodzic muszę w to uwierzyć.
Dziękuję Ci za przeczytanie tego tekstu. Jeśli masz swoje przemyślenia na ten temat napisz proszę o nich w komentarzu poniżej. Chętnie dowiem się, jak Twoje dziecko odnajduje się w roli telewidza.
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska
prawa autorskie do tekstu i zdjęć zastrzeżone
Poniższy tekst jest fragmentem książki, którą piszę dla przyszłych rodziców. Książka jest o tym, jak nie zgubić się w roli rodzica, jak znaleźć własny sposób na wychowanie dziecka, jak cieszyć się z budowania rodziny.
Jeśli masz ochotę co jakiś czas zerknąć do powstającej właśnie książki, kiedy jeszcze jest taka cieplutka, nieubrana i niewydana – wpisz proszę swój adres mailowy do ramki z subskrypcją moich newsletterów. Obiecuję w zamian co jakiś czas wysłać 'zaczepnik’ czyli to co po angielsku zwiemy 'teaser’. Dzisiaj publikuję fragment dotyczący relacji z dziadkami.
Babcia tu nie rządzi
Wyobraźmy sobie królestwo od wieków rządzone niezmiennymi prawami, bezpieczne w swoich granicach i szanowane przez sąsiadów. Popatrzmy teraz na młode państewko u jego boku, które dopiero co wkopało słupki graniczne, zatwierdziło konstytucję i powiesiło na maszcie własną flagę a już docierają do niego wieści, że władca starego królestwa sugeruje zmianę barw narodowych, kierunku ruchu ulicznego, wyglądu pałacu prezydenckiego i systemu oświaty. Władze nowego państwa są zaniepokojone rosnącą ingerencją króla i oczywiście zastanawiają się czy wysłać dyplomatów przekonujących o własnej niezawisłości czy może ignorować zaczepki, albo szykować na potencjalny atak zbrojny, a w najlepszym wypadku całkowite zerwanie stosunków dyplomatycznych. Ostrożnie decydują się na ustępstwa, bo zależność od potężnego sąsiada wyklucza otwartą konfrontację. I nie wiadomo kiedy, ale stopniowo tracą z trudem wywalczoną suwerenność. Każde nowe decyzje konfrontowane są z oczekiwaniami królestwa, wybierane są takie które nie narażą się na krytykę. Jednocześnie granice młodego państwa powoli się zacierają…Coś pęka, ludzie zaczynają być niezadowoleni, opada zapał do ulepszania, obywatele wyjeżdżają za siódme morze w poszukiwaniu niezależności.
To relacja rodzice – dziadkowie. Sytuacja obecna w wielu rodzinach, w których nie udało się ustalić odrębności i suwerenności do podejmowania własnych decyzji w kwestii wychowania dzieci – wnuków.
Ustalmy jednak na początku jedno: dziadkowie są nieocenioną pomocą dla nowych rodziców, w końcu mają doświadczenie i bezwarunkową miłość w stosunku do własnych wnuków. Widzą w nich nie tylko własne dziecko, ale przede wszystkim własną krew. Sprawdzają po kim wnusio odziedziczył uszy, po kim oczy a po kim niechęć do jedzenia kalafiora. Mają przy tym dystans do naszego, zawężonego niepokojem i zmęczeniem rodzicielstwa, bo czas zatarł w ich pamięci rozterki, kiedy na przykład któreś z nas płakało przez pół nocy, nie robiło kupki przez tydzień albo gryzło młodsze rodzeństwo.
I jeśli zostawić swoje własne prawie roczne maleństwo w dobrych rękach – to zazwyczaj najlepsze są ręce dziadków. Babcia utuli wnusia z naturalną czułością, ugotuje zdrową zupkę, dziadek zabierze na plac zabaw i wytłumaczy jakie chmury zapowiadają burzę. A kiedy tylko na plecach pojawi się wysypka, babcia natychmiast poradzi co z tym fantem zrobić. Będą cieszyć się staruszkowie, że młode życie się do nich uśmiecha, że są potrzebni i mają czym podzielić.
Tyle stereotypy. W życiu bywa różnie.
Dziadkowie jak marzenie
Są przecież dziadkowie, którzy nie mają chęci albo czasu żeby zajmować się wnukami. I mają do tego absolutne prawo. Są też i tacy, którzy tak bardzo zapędzili się w dobrych radach albo strofowaniu naszych metod wychowawczych, że prawie chciałoby się zapaść pod ziemię nasze pączkujące rodzicielstwo. I to jest najsmutniejszy aspekt słuchania dziadków, którzy nieco się zagalopowali. Tak, jak każdy z nas musi dorosnąć do roli rodzica, który wychowuje szczęśliwe i niezależne dziecko, tak i dziadkowie powinni starać się za wszelką cenę uszanować naszą szczęśliwą niezależność w byciu rodzicem.
Zauważam, że potrzebujemy coraz częściej dziadków zrównoważonych, czyli takich którzy pomogą kiedy szukamy ich wsparcia, ale bez osłabiania czy ośmieszania naszych kompetencji. Dziadkowie tacy nie potrzebują wpływać na nasze decyzje, rozumieją że nie zawsze będziemy się z nimi zgadzać, szanują nasze wybory i nie wykorzystują relacji z nami do budowania własnego poczucia wartości.
Niech mama wreszcie da nam oddychać!
Czasem spotykam mamy, które często w swoich rozterkach rodzicielskich odnoszą się do własnej mamy lub teściowej skarżąc na ich odmienne zdanie:
– „Ja pozwalam małemu bawić się na spacerze kamieniami, ale moja mama gdyby to widziała to głośno by skrytykowała”
– „ Ostatnio moja mama powiedziała, że nie powinnam dawać córce manny na mleku krowim, ale używać modyfikowanego”
– „Mama nie może zrozumieć dlaczego pozwalamy dziecku wchodzić na krzesła i skakać na kanapę – uważa, że za kilka lat wejdzie nam na głowę’
– „Moja mama twierdzi, że w tym wieku przytulają się do rodziców tylko emocjonalnie niepewne dzieci i czas z tym skończyć”
To są bardzo trudne, ale też delikatne kwestie relacji z dziadkami. U podstaw takich rozterek leży jednak brak wyczucia, gdzie wyznaczyć granice wzajemnych wpływów. Nie powinniśmy w swojej młodej państwowości czuć się zobowiązani do ustępstw. Z zachowaniem zasad dyplomatycznych, czyli bez obrażania drugiej strony dobrze jest wyraźnie wytyczyć dziadkom strefy całkowitej autonomii czyli kwestie, w których to my – rodzice podejmujemy decyzje.
Punkt odniesienia
Sposób odżywiania, usypiania, wystrój pokoju, dobór zabawek, nauczanie dziecka wartości, formy wypoczynku, motywowanie do pracy, wspieranie pasji, pieniądze kieszonkowe i każda inna sfera życia mojego dziecka to w idealnym układzie wynik porozumienia pomiędzy obojgiem rodziców – w końcu oboje pochodzą z dwóch różnych rodzin. Nie można więc uznawać, że jedna z nich ma hegemonię w danym obszarze. Pozwólcie, dziadkowie, popełniać młodym błędy. Niech wychowują dzieci adekwatnie do czasów zmieniających się szybciej niż kadry w telewizorze. Bądźcie blisko, nauczcie nas dystansu ale nie przesuwajcie granic kosztem naszego terytorium. A my, początkujący słuchajmy cierpliwie tych, co na tronie zęby zjedli, zastanówmy się czasem czy inne spojrzenie może coś ulepszyć na naszej ziemi i jeśli uznamy, że to prehistoria wówczas grzecznie zadeklarujmy:
– Dziękuję mamo, my jednak pozwolimy Rysiowi skakać z biurka. Ma rozłożone poduchy, cieszy się jak wariat, może któregoś dnia uwierzy, że umie już fruwać…
P.S. Jeśli masz, Czytelniku ciekawe uwagi lub przemyślenia na temat relacji rodzice-dziadkowie – podziel się proszę nimi w komentarzach pod tym postem. Nic tak nie cieszy autora tekstów, jak sygnał ze świata że ktoś go czyta.
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska
prawa autorskie do tekstu i zdjęć zastrzeżone
Dzieci najszybciej uczą się mowy w zabawie. To niesamowite, że obok dostarczania sobie przyjemności potrafią jednocześnie rozwijać jedną z kluczowych umiejętności człowieka jaką jest mówienie. I to wszystko w czasie brykania.
Pochylmy się zatem nad zabawą. Kiedy maluch często do niej wraca, wówczas zapamiętywanie dźwięków, słów, struktur gramatycznych przychodzi zwykle nie tylko bezboleśnie, ale i całkiem naturalnie – utrwalanie materiału dokonuje się bowiem samoistnie. Jeśli zatem Twoje dziecko ma problem z opóźnionym rozwojem mowy, bądź chcesz ten rozwój dodatkowo wesprzeć – spróbuj powtarzać z maluchem jego ulubione zabawy modyfikując je tak, by dodać nowe słowa bądź wyrażenia. Jedynym i czasem najtrudniejszym warunkiem, jest gotowość twojego dziecka do dzielenia z tobą uwagi.
Dzisiaj uczymy mowy w kąpieli. Woda nie tylko relaksuje, ale może być sceną niezwykłych wyczynów!
Poniżej podaję kilka pomysłów takich aktywności, do czego zachęciła mnie mama Bartka, który w kąpieli spędza co najmniej pół godziny. Aż grzech nie wypisać tu kilku wodnych przygód, w tym PODWODNĄ DYSKOTEKĘ. Prawa autorskie zachowuje oczywiście mama Bartka – Karolina!
czyli panuję nad wodą (a właściwie usprawniam koordynację oko-ręka, koncentrację uwagi, cierpliwość i wszystko co uwielbiamy w dzieciach, którym potrzeba nieustannych nowości).
Przelewanie wody z mniejszego pojemnika do większego (świetne są butelki po szamponach, odżywkach, płynach). Staramy się zachęcić dziecko do przelania całej zawartości wody lub tylko jej części: grubym strumieniem lub cienkim, z zachowaniem odstępu, dotykając pojemnika o pojemnik etc.
SŁOWNICTWO: leję, leci, szybo, wolno, wysoko, nisko, powoli, szybko, umiem, jeszcze, więcej, mała (butelka), duża etc
WYRAŻENIA: Uwaga, zaczynam! Trzy, dwa, jeden – start! Gotowi – leci! Udało się. Nie wylewam. Jeszcze raz. Jestem genialny/a!
Zatapianie przedmiotów czyli wylewanie wody z butelki prosto do celu (np. na pływającą po powierzchni pokrywkę, gąbkę, zabawkę), porównywanie co najszybciej idzie na dno.
SŁOWNICTWO: tonie, leję, uwaga, wolno/szybko, mokre/suche i oczywiście nazwy wszystkich przedmiotów użytych w zabawie.
WYRAŻENIA: Jak w zabawie powyżej oraz: Pokrywka wygrywa! O nie, nie tonie. Ciągle pływa. Nie wierzę. Ale lipa! Ale klapa!
Wodne wystrzały – gwałtownie i głęboko zanurzamy pod wodą pustą butelkę, żeby po chwili ją puścić i patrzeć jak wyskakuje ponad powierzchnię.
SŁOWNICTWO i WYRAŻENIA jak wyżej oraz: O kurka wodna! Ale bomba! Chcesz jeszcze raz?! Umiem strzelać!
czyli tworzę historie, które toczą się na szerokich wodach (a właściwie w mojej głowie dzięki rozwijaniu słownika, mowy wewnętrznej, mowy narracyjnej i wszystkiego, co sprawia że niektóre dzieci są gadułami).
Jest zatem ludek na krawędzi wanny, który musi koniecznie przedostać się na drugi brzeg, ale bardzo boi się wody. Jest też i wilk morski, bądź pirat albo nawet krokodyl, który pomaga mu wejść na pokład statku z pokrywki. Po drodze są wiry wodne, wynurzające się z dna morskiego potwory, przeszkody pływające po wodzie i oczywiście fale! I jest też mnóstwo słów, których właśnie użyłam i których tu nie wrzucam, żeby post nie miał osiemdziesięciu stron.
czyli panuję nad materią w kontakcie z wodą, tworzę własne konstrukcje (a właściwie rozwijam inteligencję praktyczną, umiejętności manualne, dociekliwość, wnioskowanie i wszystko co nas zachwyca w zdolnych konstruktorach)
Najprostszy prysznic – przed kąpielą z pomocą rodzica robię otwory w kilku pojemnikach (służyć mogą do tego: duża plastikowa butelka po mleku, butelka po napoju gazowanym, po szamponie, kubek po dużym jogurcie), potem sprawdzam w wannie który prysznic najdłużej działa, który ma najsilniejszy strumień, który jest najsłabszy.
Wodna ślizgawka – znajdujemy na suchym lądzie kawałek deski, dużą plastikową pokrywkę od pudła albo tacę, której nie żal moczyć w wodzie z mydlinami. Tworzymy konstrukcję ślizgawkową i starannie dobieramy szczęśliwców, którzy będą nią zjeżdżać. Niech będą to ulubione figurki dziecka, pociąg, samochodziki, ale też pasta do zębów, mamy krem do buzi (starannie zakręcony), znaleziony na spacerze kamień o arcyciekawym kształcie.
SŁOWNICTWO: popatrz na pomysły wyżej i dorzuć własne – na pewno będą genialne!
czyli wykorzystuję wodę do twórczej ekspresji (a właściwie uczę się być kreatywnym, co tak zachwyca utalentowanych plastycznie maluchów).
Kupuję farby do malowania w kąpieli i zanim napełnię wodą wannę, daję dziecku narzędzia twórcze. Niech maluje krajobrazy lądowe, wodne i powietrzne, niech słońce świeci, kwiaty wyrastają z odpływu wanny, niech dinozaury wspinają się po kafelkach wysoko, gdzie po cichu siedzą muchy i ptaki przez mamę namalowane. Taka zabawa to znakomite połączenie nie tylko umiejętności plastycznych, ale zmywania i zacierania śladów po doskonałej zabawie. Samo zmywanie może zresztą być rewelacyjną zabawą, bo przecież służyć do tego może nie tylko gąbka, ale szmatka, skarpetka, pędzelki i wszelkie inne zabawne pomysły.
SŁOWNICTWO: nazwy kolorów, nazwy kształtów, przyimki (nad, pod, obok).
WYRAŻENIA: Nieograniczone, komentujące bieżące wydarzenia. Udawane smutki, że właśnie dzieło spływa do wanny i autentyczne zachwyty nad toczącą się w wyobraźni akcją.
To zabawa sensoryczna do zaspokojenia głodu zmieniających się bodźców wzrokowych, do wykorzystania z podkładem muzycznym, w towarzystwie starszego rodzeństwa znudzonego życiem szkolnym, dla poprawy humoru w zimne jesiennie wieczory. Potrzebne są balony i silikonowe pierścionki z diodami (do kupienia w miejscach, gdzie sprzedają wszystkie głupotki i tandetki dziecięcego świata jak bańki, tutki – dmuchawki, sprężynki, mikrofony w długopisie, silikonowe węże i różdźki ze strusim piórkiem). Wkładamy włączone pierścionki do balona, pompujemy go nieco, gasimy w łazience światło i kolejno zanurzamy pod wodą patrząc jak wyskakują. Kładziemy balony na powierzchni wody i łyżką wielką kręcimy kółka żeby te balony się zderzały. Albo nie dotykały. Bawimy się aż do znudzenia. Dziecka albo rodzica.
Aha! Przy okazji nie zapominamy o myciu. Buzia, ręce, nogi, plecy, podwozie…. będą czyste jak nigdy!
– Zatem wychodzimy!
-Niee, jeszcze, nieeeeeee, proszę….
P.S. Dziękuję Ci Czytelniku za przeczytanie tego postu. Jeśli znasz rodziców, którym mogą przydać się moje pomysły – proszę podziel się z nimi tym wpisem. W ten sposób pomożesz nie tylko im, ale i autorce w popularyzowaniu tego blogu.
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska
prawa autorskie do tekstu i zdjęć zastrzeżone
Telewizja gdacze, radio brzęczy w tle, telefon też chce ciągle ćwierkać pilnymi powiadomieniami. Reklamy się prężą, wiadomości przekrzykują, informacje spierają która dla ciebie ważniejsza. I ludzie. Mówią chyba więcej niż kiedykolwiek, bo gdzieś trzeba ulać ten nadmiar wrażeń. Rozmów jednak w tym hałasie coraz mniej, bo komunikacja staje się komunikatem. Jednostronnym. A ty stoisz pod wiatr i coś tam mamroczesz, ale wiatr natychmiast to porywa i tylko do ucha nieważności twoja mowa dociera. Zmieniasz się więc w słuch, mówić przestajesz, bo z wichurą nie się co siłować. Niech pada, niech wieje, niech szumi. Ja sobie oko cyklonu zrobię a w nim ciszę, w której myśli ważne w końcu usłyszę.
Dobra rozmowa zanika jak kaligrafia którą zajmują się pasjonaci. Konwersację wypiera przegląd nabytków ostatnich, dóbr i błahostek codziennych – katalog mojości odmienianych przez wszystkie przypadki: mój, mojego, mojemu… I gdzieś w środku tego hałasu znajduję przewodnik po świecie rozmów. Otwieram ulubiony podręcznik do terapii mowy dzieci autystycznych i potykam się o prawdy nieoczywiste. Mała ramka z instrukcjami jak rozmawiać, bo dla autystyka gadka szmatka to jak dla mnie piruety na lodzie. Wypisane punkt po puncie, żeby te dzieci nauczyć rozmowy jak robienia ciasta, gdzie wystarczy zważyć, wymieszać, zalać i zapiec. A tu masz babo placek, to nie takie łatwe dla całej reszty świata, jak więc dziecko ma się tego nauczyć?!
Podkreślam sobie, przerabiam i piszę przepis dla wszystkich co chcą sobie porządnie, treściwie i prawdziwie POROZMAWIAĆ. Wyjdzie albo nie wyjdzie. Z przepisami już tak jest, że zawsze można winić kiepski piekarnik albo wodę zbyt twardą. A w przypadku rozmowy kiepski dzień, zły nastrój rozmówcy, niskie ciśnienie a nawet podobno skarpety uciskowe.
PRZEPIS NA DOBRĄ ROZMOWĘ
czas przygotowania: minimum 30 minut
trudność: wysoka do niewymagającej
temperatura przygotowania: umiarkowana do wysokiej
ilość porcji: dwie lub więcej (dla zaawansowanych)
kaloryczność: wysokaSKŁADNIKI: uwaga, czas, naprzemienność, życzliwość, sympatia, luz i coś do popicia jeśli rozmowa się przedłuża
1.POŚWIĘĆ UWAGĘ SWOJEMU ROZMÓWCY
– nie sprawdzaj w telefonie poczty, temperatury wody w Łebie i liczby lajków pod zdjęciem twoich nowych spinaczy do prania
– nie oglądaj się na wszystkie strony jakby ktoś cię śledził
– patrz w oczy osobie, z którą będziesz rozmawiać żeby wyczytać z jej twarzy ważne informacje, ustaw fokus na punkt między oczami, nie mak w zębach czy lewe ucho co zwykle mocno stresuje
– nie machaj nogą, nie trzep grzywką nowo ufryzowaną, nie strząsaj rozmówcy paproszków z marynarki jak grzechów nad konfesjonałem
2. ZMIENIAJ KOLEJ W ODPOWIEDNIM CZASIE
– nie wcinaj się z aluzją, bo właśnie przypomniała się historia o twoim pierwszym kocie z nieszczelnym pęcherzem kiedy rozmówca narzeka na pęcherzyki powietrza po zaciągnięciu gładzi
– nie bierz na barki swoje krzyża spowiednika, powiedz też coś o sobie, daj znać że i ty masz w środku życie osobiste
3. ZACHOWAJ NAPRZEMIENNOŚĆ
– weź pod uwagę, że druga osoba też ma w buzi język i potrafi go używać do formowania nie tylko sylab typu [ah, oj, eh] ale i zdań całych, które niosą treść; daj dojść do głosu
4. USZANUJ TEMAT ROZMOWY
– podążaj z tokiem myślenia rozmówcy, staraj się wyczuć na ile jest on dla niego ważny i nie machaj ręką ’eeetam, ja to miałam dopiero problemy z odciskami ale teraz najgorsze jest to, że mi się paznokcie łamią’
– nie zgrywaj eksperta od drugiej wojny światowej po jednej wizycie w bunkrach, bo taka partyzantka zwykle kończy się kapitulacją; kiedy nie wiesz co dodać od siebie, albo jak się odnieść do tematu – powiedz o tym wprost, bo to wcale nie obciach zastanawiać się i szukać
– w najgorszym wypadku, kiedy wątek jest dla ciebie zupełnie nieinteresujący ale rozmówca aż płonie z potrzeby opisania zwyczajów Pigmejów – cierpliwie słuchaj i kurtuazyjnie zapytaj o to czy polują z dzidą czy zatrutą strzałką
5. ZAUWAŻ PUNKT WIDZENIA ROZMÓWCY I JEGO JĘZYK CIAŁA
– nawet jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem francuskich samochodów a wszystkie niemieckie to cuda techniki, bo ’Francja dupancja, tylko esy floresy a la mode a pod spodem złom’ to może jednak twój rozmówca ma ukochaną babcię Juliette w Clermont-Ferrand, specjalizację w poezji francuskiego oświecenia i ogromną słabość do crème brûlée ; staraj się nie urazić rozmówcy swoimi poglądami
– zamknij buzię, utnij temat kiedy zaczynasz wchodzić na teren bagnisty czyli poruszasz kwestie, które mogą cię utopić jak na przykład wspomnienie niezapomnianego smaku argentyńskiej wieprzowiny w rozmowie z weganką
– popatrz czasem czy ciało rozmówcy nie zapaliło wszystkich lampek kontrolnych wysyłających sygnał: ale nudy!; jeśli widzisz skrzyżowane ręce, ograniczone użycie mimiki twarzy, przestępowanie z nogi na nogę, zabawę obrączką/pierścionkiem/sygnetem, delikatne dotlenianie płuc w postaci ziewania etc – czas kończyć swój wykład
6. ŁADNIE ZAKOŃCZ ROZMOWĘ
– nie wybiegaj z konwersacji jak dzieciak ze szkoły w ostatni piątek czerwca, bo właśnie coś ci się przypomniało, zamykaj dyskurs i dialog powoli jak obiad złożony z kilku dań, który smakujemy a nie łykamy w pośpiechu na papierowej tacce
– podaruj coś rozmówcy, żeby było mu przyjemnie niczym podczas zamykającego obiad deseru: jeśliś hojny – wyciągnij z rękawa komplement albo dowcip. Jeśli nie masz innego pomysłu, podziękuj i uśmiechnij się. Pozostaw po sobie miłe wrażenie. Posprzątaj jeśli nabrudziłaś: przeproś za nieporozumienie, spóźnienie, przeciąganie struny, molowy nastrój, trzy ziewnięcia – winy usprawiedliwione i te, których rozmówca długo nie zapomni.
Pożegnaj się serdecznie i adekwatnie. Nie klep po łopatkach starszej Pani, nie śliń koleżanki, której się nie spodobałeś, nie całuj ręki muzułmanki, nie ściskaj kolegi atlety, nie chowaj głowy w podłogę kiedy trzeba popatrzeć komuś w oczy z serdecznym: 'Miło się rozmawiało!’
Skończyło się. Ciąg dalszy nastąpi albo będzie już cisza. Wiele zależy od Ciebie. Na całe szczęście zawsze można też wysłać smsem sprostowanie:
’Przepraszam, byłam nie w sosie. Zapraszam w piątek na klopsy do Karalucha, pogadamy jak za starych dobrych czasów…’
Dobra rozmowa. Tak mało. A jednocześnie tak wiele.
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska
prawa autorskie do tekstu i zdjęć zastrzeżone