Eko-dzieciństwo w czasach PRLu

Uświadomiłam sobie ostatnio, że moje dzieciństwo w PRLu było bardziej zielone niż trawa na kortach w Wimbledonie.  Zielone, czyli eko. Przyglądając się  wyzwaniom przed jakimi stoi dziś większość rodziców myślę sobie, że mama z tatą mieli znacznie łatwiej w wielu aspektach opieki nad szóstką swoich dzieci w epoce ciągłego deficytu. I chociaż z ich perspektywy życie wcale nie było lekkie i w żadnym wypadku nie jest moim celem gloryfikowanie reżimu, w którym człowiek pozbawiony był większości swobód,  to dla ich dzieci było znacznie zdrowsze i bliższe naturze aniżeli to, co dajemy swoim dzieciakom w czasach wszechobecnych nowinek i pokus. Pod wieloma względami dzieciństwo w minionej epoce było bardziej ekologiczne niż sobie to uświadamiamy. I chociaż nie ma sensu tęskne wołanie za tym co minęło, może da się wycisnąć z tej cytryny trochę lemoniady…

Dieta

Prawie każde dziecko jadło to, co ugotowała mama albo babcia. Wcześniej musiała oczywiście zdobyć to pożywienie stojąc nierzadko w kilku kolejkach jednocześnie,  ale też chyba  trochę dzięki temu ludzie szanowali żywność i wykorzystywali każdy składnik. Zupa na mięsie, z mięsa pierogi,  z resztek pierogów tzw. danie szatkowane z patelni. Żywność przynoszona do domu była nieprzetworzona, niekonserwowana i często organiczna z konieczności. Mamy wymieniały się przepisami dzięki czemu na stole było skromnie, ale zawsze zdrowo.
Jedliśmy świeże warzywa, owoce, na obiad zawsze była zupa, mięso zaledwie od wielkiego dzwonu. Nikt nie słyszał o hot-dogach,  pizzy, czy jakimkolwiek jedzeniu na wynos. Jadło się w domu, przy stole a nie w biegu, na kolanie. Do szkoły każdy miał kanapkę. To było prawdziwe, dobre jedzenie, dieta obecna w polskiej kulturze od pokoleń.

Cukier

Nie dostawaliśmy  prawie w ogóle deserów.  Nikt nie mówił do dziecka zjedz najpierw obiad, to dostaniesz czekoladę, bo czekolady zwyczajnie nie było w sklepach,  podobnie jak wafelków,  słodkich deserków,  ciasteczek,  bombonierek,  żelków i całego cukrowego szaleństwa.  Paradoksalnie cukier w kraju buraka był reglamentowany,  rzadki i z konieczności sporadycznie  obecny w codziennej diecie.  Pamiętam jak kilka razy ukradłam mamie pieniądze z portfela, żeby potajemnie  kupić w cukierni bezę (której nota bene połowę musiałam wyrzucić do osiedlowego śmietnika,  bo była zbyt słodka). Cukierki widywaliśmy w domu przez kilkanaście sekund zwykle raz w miesiącu albo rzadziej.  I traktowaliśmy temat jako przyjemność najwyższego stopnia. Zapach prawdziwej czekolady był wówczas, jak dziś wycieczka na Hawaje – przepustką do lepszego życia. Na urodziny mama piekła skromny biszkopt przekładany kremem, ale kosztowało ją to tyle zachodu, że właściwie tylko raz w roku (poza świętami) można było najeść się słodkiego do woli.

Dzisiaj dzieci połykają cukier z każdym posiłkiem. Jest podawany na śniadanie w mleku z płatkami lub kanapce z dżemem,  na drugie śniadanie w batoniku,  na obiad w słodkim napoju, na deser po obiedzie, na kolację w mleku, kakao, kanapce z nutellą etc etc Ta najtańsza i powszechnie dostępna neurotoksyna rządzi niemal każdym z nas. To wcale nie jest ekologiczne dzieciństwo, to dzieciństwo uzależnione od wyrzutów insuliny, ciągłego poszukiwania słodkiej przekąski i kojarzenia nagrody ze słodkim smakiem.

Chemia

Włosy myliśmy szamponem pokrzywowym a ciało zwykłym mydłem, które w najlepszym wypadku pachniało wspomnieniem ‚zielonego jabłuszka’. Nikt nie wiedział co to odżywka do włosów, żel pod prysznic czy mydło w płynie. Proszek do prania był bardziej proszkiem niż ‚do prania’, rodzice nie wcierali w nas mleczek do ciała czy lotionów naszpikowanych konserwantami, parabenami, silikonami i wszystkim co dzisiaj zatruwa młode organizmy. Higiena sprowadzała się do umycia włosów i ciała. Koniec. Chemia domowa była, z konieczności równie skromna. Płyn do mycia naczyń, pasta do usmarowanych smarem rąk i kropka. Okna myliśmy wodą z mydłem, podłogi tym samym. Nikt niczego nie dezynfekował, nie używał maskujących spreyów po dłuższej wizycie w WC. Nasze mamy nie marnowały czasu na misterny makijaż, bo z (pieczołowicie pilnowanych) kosmetyków miały zwykle zaledwie tusz w kamieniu, wystaną godzinami pomadkę rodzimej produkcji i czasem jakiś cień do oka.

Słowo ‚egzema’ nie pojawiło się jeszcze w słowniku. Gdyby go użyć pewnie pierwsze skojarzenie padłoby na nowoodkrytą gwiazdę. Alergie były bardzo rzadkie, antybiotyki łykaliśmy sporadycznie. Wszyscy byliśmy zdrowszymi dziećmi.

Ekrany

Ekran kusił bajką zaledwie przez 15 minut dziennie. Idealna ilość czasu na to, by mama szybko przygotowała kolację albo kąpiel. Czas wolny z konieczności spędzało się poza domem, na powietrzu, bo przecież tam było życie. Znaliśmy wszystkie zakamarki własnego osiedla, większość dzieciaków z sąsiedztwa, uczucie przemoczonych na deszczu butów i przemarzniętych na sankach pośladków. Biegliśmy, skakaliśmy, wspinaliśmy się, chowaliśmy, uczyliśmy jeździć na wrotkach bez kasków i żadnej asekuracji ze strony rodzica. To inne dzieciaki pokazywały, jak zdobyć kolejną umiejętność. Nikt nie stał nad nami, nie sprawdzał gdzie jesteśmy w danej chwili. W porze obiadu mama wychylała się zza firan wołając po imieniu „Agaaaataaa – ooobiad!”. Hasło działało natychmiast, bo nawet jeśli mnie albo któregoś z braci nie było pod oknem, to Kaśka albo Jacek biegli powiedzieć Ewelinie, że mama mnie woła.

Kciuki mieliśmy mniej sprawne, bo przecież nikt nie przypuszczał że nadejdą czasy kiedy telefon zmieści się do kieszeni, ale dzięki temu przeczytanie książki nie nudziło. Każdy miał też mnóstwo pomysłów na spędzenie wolnego czasu i poczucie, że ciągle z kimś obcujemy. Dzisiaj dzieci obcują przede wszystkim z nierzeczywistym światem bajek albo gier.

Więcej na temat szkodliwego wpływu ekranów elektronicznych na małe dzieci w tym poście:

ZABIERZCIE DZIECKU TABLET

Eko-wychowanie było koniecznością, wynikało z braku towarów, usług i całej prodziecięcej koniunktury. Dzisiaj ekologiczne życie to styl i często moda. Żeby jednak przyniosło korzyść całej rodzinie powinno być autentycznie bliskie naturze,  łatwe, radosne i wolne od wielu stresów. Brak plastikowych zabawek, zbędnych gadżetów, znaczące ograniczenie lub nawet wyeliminowanie mediów elektronicznych, zdrowe otoczenie i optymalna dieta dają maluchom  najlepsze warunki do rozwoju. I nie o lifestyle ani o szpan tu chodzi, ale zwykłą prostotę, która sprawdza się przy dziecku najlepiej.

Nie cofnęłabym czasu za nic, bo eko-wychowanie w PRLu oznaczało też brak środków higienicznych, kartki na mięso, duszną ideologię w szkole, czy zerowe możliwości odpoczynku w dowolnym zakątku na ziemi. W tym szaleństwie było jednak coś do czego dzisiaj bardzo trudno się przekonać a co może być fantastycznym antidotum na panoszący się wszędzie konsumpcjonizm i zagubienie współczesnego rodzica – prostota.

Czy Wy też macie takie odczucia?

 

 

tekst: Agata Lesiowska

zdjęcie: Tata

prawa autorskie zastrzeżone

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *