Category :

Życie pędzi szybko odkąd pamiętam. Zmiana za zmianą. Stale coś się rusza, podlega przekształceniu. Patrzę na siebie w lustrzę i widzę, jak nieustannie zmienia się moja twarz, przesuwają się w czasie myśli, ludzie, umykają moje dni.

„A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!

Po torze, po torze, po torze, przez most,

Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las

I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas”*

Codziennie mieszam w garnkach, biegam po zakupy, na spacery, spieszę się do pracy, odpisuję na maile, planuję, zapisuję,

„bo para te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy ,

I koła turkocą, i puka, i stuka to:

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!*” 

 

Dopiero kiedy spotykam takich ludzi jak Mirka – zatrzymuję się. Wychodzę z roli rodzica, kobiety, partnerki i staję z boku. Rozmowy z ludźmi, którzy widzą więcej niż obowiązki, plany, wyzwania są jak chwilowe przebudzenie. Zapraszam do bardzo wartościowej pogawędki z mamą, która na co dzień pracuje z dziećmi prowadząc grupy maluchów w duchu wychowania waldorfskiego. Ma o dzieciach ogromną wiedzę i codziennie daje im wielkie serce. Mieszka w Glasgow, duszą często jest w Polsce, ciałem stale z maluchami. Mirka z Piotrem i Szymonem przygarnęli nas do siebie na czas naszej pierwszej Wigilii na obczyźnie, dzisiaj puka do mnie kiedy tylko jej intuicja słyszy, że czas porozmawiać o czymś ważnym. Dziękuję!

 

Agata: Co jest  najbardziej niepokojące kiedy myślisz o dzisiejszej relacji rodzic – dziecko?

Mirka Korzeniowska: Myślę, że przede wszystkim brakuje czasu, który rodzic spędza z dzieckiem, ale w mądry sposób. Zauważyłam, że pierwsze dziecko to jest właściwie zwykle eksperyment. Każdy rodzic chce dać temu maluchowi to co jest najlepsze, więc zwykle daje mu bardzo wiele czasu. Mama asystuje dziecku prawie cały czas ale w taki sposób, że dziecko jest właściwie stale zabawiane.

Helikopterowa mama?

M: Tak. Dziecko bawi się klockami i mama bawi się cały czas z nim. Dziecko coś układa, mama się przyłącza, zagaduje, cały czas jakby zajmuje dziecko sobą. Wiem, że robi to z miłości bo dziecku rzeczywiście trzeba dać swój czas, przytulić je, dać odczuć że rodzic z nim jest, chroni, asystuje ale czasami przekracza to zdrowe granice. Bo takie ciągle zabawiane dziecko nie ma czasu być w swoim świecie, ono nie ma możliwości nauczyć się stawiać krzywo klocki a potem równo bo jak tylko się przewrócą to mama pomaga. Dziecko takie nie ma nawet okazji nauczyć się założyć sobie butów bo zanim się schyli to mama to zrobi za nie. Mama nie potrafi bowiem zgodzić się z myślą, że dziecko odczuwa dyskomfort, źle się z czymś czuje, zmaga się. A dziecku trzeba dać czas na to, żeby w swoim tempie nauczyło się tego, co jest mu potrzebne. Nawet jeśli zapinanie sweterka zajmie pół godziny to ono tego potrzebuje. Mama patrzy zwykle wówczas na zegarek, wie że musi już wyjść i tak naprawdę nie daje dziecku tego właściwego czasu.

A co z dziećmi, które są na tym drugim biegunie, te dzieci dla których rodzice nie mają czasu?

To druga skrajność. Rodzic sam siada przed telewizorem, puszcza dziecku kanał z bajkami  a dziecko siedzi jak zahipnotyzowane. I to jest jeszcze gorsze. Dlatego, że takiego dziecka nie ma z nami. Ono żyje w świecie, którego nie ma, ma mnóstwo wrażeń z którymi nic nie może zrobić.

Co Ciebie najbardziej niepokoi w tym, że telewizor to często ulubiony towarzysz dziecka?

Dziecko jest wówczas przytłoczone ilością wrażeń, z którymi nie ma możliwości wejść w kontakt. Dziecko chłonie te przeżycia jak gąbka. Oglądając bajki czy filmy denerwuje się, smuci, boi się, zachwyca, jest podekscytowane, śmieje się ale to wszystko jest pasywnym odbiorem. Dziecko nie może z tym nic zrobić.

 Co by się działo, gdyby dziecko było świadkiem takich scen w rzeczywistym świecie?

Jeśli to się dzieje w życiu to dziecko ma możliwość normalnej reakcji: kiedy się czymś zaniepokoi to odejdzie, jak coś go zaciekawi to być może podejdzie i dotknie, sprawdzi, będzie w tym uczestniczyć a w filmie dziecko nie może uczestniczyć. Uczy się obserwować pasywnie, ale ilość wrażeń, które się kumulują w jego sercu, głowie, uczuciach, myślach jest przytłaczająca. I poznać to można po dziecku, bo ono jest zwyczajnie zawieszone, w pewnym momencie musi przetrawić to co widziało. Takie dzieci mają nieobecne spojrzenia. Albo reagują nadpobudliwością w sytuacjach zupełnie nieracjonalnych. Te dzieci muszą coś zrobić z tymi przeżyciami, dlatego są niespokojne, biegają, mają trudności ze spokojną zabawą. Jego ciało musi odrobić lekcję. Przecież ruchem reagujemy na wszystko, chociaż nie zdajemy sobie z tego sprawy. A kiedy dziecko siedzi nieruchomo zbierając przeżycia, później musi odreagować. Wytwarza się wzorzec, który powoduje że w dorosłym życiu reagujemy na bodźce przez wycofanie się. Siedzimy biernie, nie angażujemy się, bo nie rozwinęliśmy w sobie tego czynnego reagowania. Tutaj (w UK) mówimy o takich ludziach couch potato – to ktoś, kto przeżywa swoje życie siedząc na kanapie, ale ponieważ nadal potrzebuje bodźców ogląda telewizję.

W jaki sposób twoja praca w grupach z małymi dziećmi i ich rodzinami w duchu filozofii Steinerowskiej wychodzi poza te schematy?

To co mnie urzeka to poszukiwanie naturalnego sposobu bycia, czegoś co jest bliskie ludzkiej naturze – bez mediów, pośpiechu, wyścigu, osiągnięć. W tym podejściu jest spokój i czas na wszystko, bo u nas większość rzeczy tworzymy sami, nie korzystamy z gotowych rozwiązań. Bardzo zwracamy uwagę na atmosferę, w jakiej rozwija się dziecko, czym nasiąka bo małe dziecko przyjmuje jako swoje to co je otacza. Trzeba więc dbać o to, żeby bodźce docierające do dziecka były pełne harmonii, spokoju, miłości i uwagi. Dziecku poświęca się dużo uwagi, ale w taki sposób żeby być mądrym przewodnikiem, nie narzucać siebie bo dzieci uczą się przez naśladowanie, przez to jak my się zachowujemy. Tymczasem w dzisiejszych czasach zbyt dużo tłumaczymy dzieciom, zupełnie niepotrzebnie. Dziecko potrzebuje naśladować to, co zaobserwuje. Dziecko jest o wiele bardziej szczęśliwe robiąc coś z mamą – zmywając naczynia, piorąc ręcznie firany, bo w ten sposób naturalnie angażuje się w to, co i mamie powinno sprawiać przyjemność. W ten sposób dziecko uczy się życia, ma swój udział w nim.

Co rodziców może cieszyć w takim podejściu do własnych obowiązków?

Często zauważam, że rodzice widzą wówczas swoje dziecko w zupełnie nowym świetle, bo w domu dziecko np. odmawia sprzątania zabawek, ale kiedy robimy to w grupie, śpiewając piosenkę o Krasnoludku to klocki bez problemu lądują w koszyku a sprzątanie okazuje się najlepszą zabawą. Dzieci pokazują, że to im sprawia przyjemność, jest wręcz przywilejem. I w ten sposób przykry obowiązek staje się częścią życia, ale taką którą akceptujemy, z której czerpiemy radość. Możemy tę samą rzecz robić z wykrzywioną miną, złością, ale możemy też sprzątać z przyjemnością.

Dla większości rodziców to jednak wielkie wyzwanie. Zwykle spieszymy się, mamy napięty dzień…

Tak, tu chodzi właśnie o ten napięty dzień. Czasami opłaca się zrobić mniej, nie być w pięciu miejscach, zamiast tego dać sobie czas i poczuć chwilę. Bardzo często dla mamy może okazać się to błogosławieństwem, kiedy tylko przestanie planować, spieszyć się. Ja wiem, że chcemy dać dzieciom więcej, dlatego zaprowadzamy je w coraz to nowe miejsca. Czasami jednak dla dziecka znacznie cenniejsze jest to, że mama się nie spieszy i buty można zakładać pół godziny. Odpada masa stresu – dla mamy i dla dziecka, bo dzisiaj dziecku ta czynność zajmie pół godziny ale za miesiąc to już będzie chwila. I mama nie będzie musiała pomagać i maluch będzie dumny, że opanował nową umiejętność. Tak właśnie oszczędzimy sobie czas!

To co powiedziałaś, jest bardzo ważne. Myślę o tym zatrzymaniu się w danej chwili, życiem tym co nasze dziecko chce w danym momencie eksplorować, bo przecież po jakimś czasie naszej nerwowej reakcji dziecku odejdzie ochota na poznawanie, badanie.

Tak naprawdę, kiedy robimy coś w pośpiechu to dziecko to doskonale czuje i widzi ten pośpiech. Dlatego odbiera wówczas ubieranie się jak coś okropnego i dlatego nie chce odejść od zabawy, ma problem z tym przejściem, bo pamięta nasz stres. Nie chce być częścią tego stresu. Nie chce jednak – niestety – z naszej winy.

Jak byś opisała szczęśliwego rodzica?

Szczęśliwy rodzic umie się cieszyć ze swojego rodzicielstwa, umie sobie tak urządzić życie, że ma na to rodzicielstwo czas. Potrafi na ten czas odłożyć na bok niektóre ze swoich ambicji, szczególnie kiedy dziecko jest małe. Jak tylko odkryjemy ile radości jest w prostym byciu z dzieckiem, uwierzymy że opieka nad dzieckiem to najważniejsza praca na świecie to naprawdę możemy się spełnić, przestaniemy się martwić że jesteśmy niespełnione. Bardzo trzeba zwracać uwagę na narrację w swojej głowie, na te myśli które mamy na swój temat, na temat tego co się dzieje w moim życiu. Dziecko wszystko zmienia – nasze priorytety, podejście do świata, uruchamia się serce które zaczyna kochać bezgranicznie.  Jeżeli sobie na to damy czas, energię, docenimy to nie będziemy mieli poczucia straconego czasu. I chociaż będzie on pełen wyrzeczeń, obowiązków, niewyspania, zmęczenia, pielęgnowania to uśmiech dziecka, atmosfera w domu dadzą nam niesamowitą siłę. Przecież jesteśmy w  gruncie rzeczy niesamowicie silne. Często może się wydawać, że już dalej nie damy rady, ale dla dziecka jesteśmy w stanie zdobyć się na wszystko.

A szczęśliwe dziecko? Jakie jest?

{uśmiech} Myślę, że szczęśliwe dziecko to dziecko kochane. Kochane w taki sposób, że czuje że dla niego jesteśmy. Jednocześnie to samo dziecko musi widzieć, że my jesteśmy szczęśliwi, że nie poświęcamy się. W tym wszystkim musi być równowaga. Dziecko powinno wzrastać w domu gdzie jest śmiech, zabawa, czas – i to są znacznie ważniejsze wartości niż to czy dziecko ma na sobie drogie ubranko, wózek najlepszej firmy. Dla małych dzieci znaczenie ma to czy mama, tata mają dobry nastrój, czy robiliśmy razem coś fajnego, czy ma czas eksplorować swoje fascynacje. Chciałabym bardzo, żeby więcej wśród nas było dzieci wzrastających w takich rodzinach.

Dziękuję serdecznie za rozmowę!

 

tekst Agata Lesiowska

zdjęcie: Saku

prawa autorskie zastrzeżone

 

* fragment wiersza Juliana Tuwima „Lokomotywa”

Uwielbiam dziecięcą logikę,  błyskawiczne uczenie się poprzez wnioskowanie i to, że w dużym stopniu to my dorośli kształtujemy dziecięce widzenie świata.  Uważam, że nie ma złych dzieci, są tylko dzieci których nikt nie rozumie albo te, którym brakuje przewodnika. Zarówno żelazna ręka, jak i brak norm powodują, że dziecko jest nieszczęśliwe a w oczach dorosłych  sprawia im problemy. I chociaż nie ma uniwersalnego modelu wychowania, to unikać warto obu skrajności.

List od mamy

Napisała do mnie ostatnio mama której dwuletni  syn powinien dostać Oskara w kategorii pierwszoplanowa rola w dramacie. Mały uwielbia urządzać sceny żeby tylko dostać to, co sobie upatrzył. Mama jest przygnębiona i bezradna. Sytuację pogarszają dziadkowie, którzy widząc takie wybuchy złości w domu pędzą na ratunek szybko zagłaskując złość.  I rośnie sobie ten sprytny dwulatek w przekonaniu, że da się pociągać za sznurki już w tak młodym wieku.

Sprawa jest naprawdę poważna. Oto fragment listu:

Synek szybko się uczy, minusem jest to, że w rzeczach które mu nie pasują podnosi na mnie rękę, nie tylko na mnie, na męża, wujka, kuzyna, gdy jest strasznie zdenerwowany kładzie się na ziemi, i głośno krzyczy, nie idzie go w ogóle uspokoić a gdy tłumaczę mu, że tak nie wolno – w ogóle nie reaguje, czasami ucieka i się śmieje. Słowo NIE WOLNO działa na niego jak płachta na byka. Miał taki etap, że z nerwów uderzał główką o fotel, stolik, o wszystko co miał pod ręką. Oglądałam wtedy na youtube, wypowiadała się psycholog dziecięca, że matka powinna chwycić dziecko, w ogóle do niego nie mówić i tak długo trzymać aż się uspokoi. Coś w tym było, bo tak robiłam, ale gdy teściowa była w pobliżu to przybiegała i zabawiała go rożnymi rzeczami byle nie płakał, bo twierdzi że z płaczu będzie nerwowy i będzie miał tiki. Mówiłam jej że ma go zostawić wtedy, ale nic to nie daje. Jestem bezradna…

Powody

Bezradność jest tutaj wynikiem wielu sprzecznych postaw wychowawczych, które utrudniają mamie oduczenie synka niewłaściwego zachowania. Dwulatek ma całą armię adwokatów, którzy w dobrej wierze, ale z krzywdą dla jego rozwoju próbują włączyć się do tego co powinno być wyłącznie w gestii rodziców. W wychowaniu dziecka ważna jest umiejętność powiedzenia STOP!  dziadkom, ciotkom, kuzynom, znajomym. Nieprawdą jest, że z szacunku dla bliskich trzeba się z nimi zgadzać. Z szacunku dla bliskich osoby, które dają dobre rady powinny się od nich powstrzymać wiedząc, że to brak zaufania i poszanowania prawa rodzica do wychowania wedle własnej intuicji. Dobrze jest w takiej sytuacji spokojnie ale stanowczo zwrócić uwagę teściowej: „Mamo, proszę nie wtrącaj się kiedy próbuję zapanować nad sytuacją, to mi nie pomaga.” Kluczowe jest też przekonanie męża, że rodzice powinni stać za sobą murem nawet jeśli do końca się zgadzają się ze sobą. W przeciwnym razie maluch będzie wyrastał w przekonaniu, że wszystko mu wolno a jak nie wolno, to wystarczy starszych przestraszyć, że coś złego mi się stanie.

Sposób na awanturnika

Pocieszające jest to, że każde dziecko na jakimś etapie swojego życia sprawdza zakazy poprzez uparte i głośne ich łamanie. Najważniejszy jest sposób, w jaki dorosły wówczas zareaguje. Jeśli w obawie przed krzykiem ulegnie, maluch dostanie bardzo jasną wskazówkę, że taka komunikacja przynosi efekt i kiedy następnym razie będzie chciał coś wymusić, narzędzie wpadnie mu do ręki samo.

Nie chodzi jednak o to, żeby krzyczeć na dziecko i złościć się w odpowiedzi na jego złość. Wystarczy spokojnie przeczekać wybuch protestu, niezależnie od tego co myślą sobie o nas osoby postronne. Nie wolno pocieszać dziecka, strofować ani pospieszać. Wystarczy jasno i zdecydowanie, ale cierpliwie podkreślić: „Nie mogę kupić Ci cukierków, są niezdrowe”, „Nie mogę kupić Ci teraz zabawki masz już dużo innych.”  Może wydawać się, że dziecko będzie leżało na sklepowej podłodze wieczność, że za chwilę przyjdzie ochrona albo zgromadzi się tłum gapiów. Dla dobra dziecka to naprawdę nie ma znaczenia. Chodzi o to, żeby pomóc maluchowi zrozumieć reguły rządzące naszym życiem, że nie zawsze dostajemy to czego chcemy.

Kiedy tylko dziecko się uspokoi dobrze je przytulić mówiąc :„Widzę, że byłaś/łeś zły ale cieszę się, że to już minęło. Jesteś naprawdę już dużym i mądrym dzieckiem”. Warto też odwrócić uwagę od tego co właśnie się wydarzyło i np. zlecić dziecku zadanie, za które też możemy je pochwalić np. pakowanie zakupów, szukanie potrzebnego produktu etc.

Z awanturami publicznymi naprawdę można sobie poradzić, trzeba tylko być świadomym jak ważny jest nasz spokój. Trzymanie dziecka na siłę w jednej pozycji to przemoc i nie ma nic wspólnego z uczciwym pokazaniem czego oczekujemy. To wymuszenie uwagi i uczenie dziecka, że dorosły ma prawo je zniewolić. Jedynym sposobem poradzenia sobie z małym aktorem jest pokazanie, że jego przedstawienie to zwyczajna klapa…

tekst Agata Lesiowska

zdjęcie: Agata Lesiowska

prawa autorskie zastrzeżone

Całują się wszyscy kochający się ludzie, to jedna z najprostszych i najmilszych rzeczy pod słońcem. Całowanie jest tak naturalne jak uśmiech do osoby, którą lubimy albo grymas twarzy na znak bólu. W nowożytnej historii ludzkości publiczne okazywanie sobie czułości na ogół było jednak zabronione. Pomyślcie tylko o czasach średniowiecznych albo epoce wiktoriańskiej! Sytuacja zaczęła się zmieniać zaledwie kilkadziesiąt lat temu wraz z nadejściem tzw. rewolucji seksualnej, wyzwolenia i emancypacji kobiet, otwartego mówienia o seksie.  Mam jednak poczucie, że współcześnie, o ile nastolatkom wybacza się przytualnie i wymianę pocałunków na oczach publiczności, to już dorosłym albo nie daj Boże (!) starszym parom raczej się nie pobłaża podczas takiej rozpusty. I nie chodzi mi wcale o pełne namiętności, erotyczne całowanie się, ale zwykłe pocałunki kiedy chcę podziękować drugiej bliskiej osobie, o wygłupy typu podszczypywanie albo łaskotanie. Co ciekawe, o ile większość kobiet się tego wręcz domaga i oczekuje pocałunków, to już mężczyźni na ogół nie są tak ochoczy w okazywaniu inicjatywy pocałunkowej. Wszyscy ankietowani przeze mnie Panowie lubią za to dostawać buziaki od partnerek. Są i tacy ojcowie, których obecność dziecka zupełnie nie odstrasza. W każdym razie sprawa jest bardzo indywidualna. Jeśli para decyduje się zarezerwować ten obszar wyłącznie dla siebie – ma do tego pełne prawo, jeśli jednak muśnięcie ustami w miejscu publicznym nie przeraża i sprawia przyjemność to też super. Chciałabym, żeby ludzie nie krytykowali innych za to, co jest naturalną oznaką czułości. Karcące spojrzenia są jednak wśród Polaków częstsze aniżeli pełna rozczulenia reflekcja: „Ci to mają fajnie, lubią się i nadal jest ogień”.

 

Zadałam na publicznym forum pytanie o całowanie się rodziców w obecności dzieci i chociaż niewiele osób odważyło się otwarcie wypowiedzieć na ten, najwyraźniej wstydliwy temat, to opinie były w zasadzie jednoznacznie pozytywne. Wypowiedziały się same mamy (bardzo, bardzo mocno Wam dziękuję!):

 

Natalia:”To normalne okazywanie sobie uczuć i pokazywanie dzieciom, że to nie jest zakazane…”

 

Aneta: „Myślę, że okazywanie uczuć przy dziecku buduje w nim uczucie więzi, spokoju i pokazuje że takie okazywanie jest czymś naturalnym, niczym wstydliwym i nie świadczy o słabości a wręcz przeciwnie.”

 

Inka: ” Moi rodzice owszem całowali się przy mnie, ale nie jakoś bardzo namiętnie . Namiętność zostawała w sypialni lub tam gdzie nie było dzieci */. Ja również całuję się z mężem czasami przy dzieciach. Myślę że warto przyzwyczajać ich oczy do takiego widoku, do okazywania w ten sposób uczuć.  Ale też wiadomo że wszystko (póki dzieci małe ) w pewnym stopniu.”

 

Edyta: „Moja córka jak była mała i widziała że mama obściskuje się z tatą to wskakiwała między nas bo też chciała . Teraz początkująca nastolatka na widok mamy i taty buziaczkujących się przekręca oczami mówiąc JAK WY TAK MOŻECIE.”

 

Żaneta:  Moi rodzice rzadko całowali/całują się w mojej obecności. Jeśli już to np przytulają się, wygłupiają (np Tata mamę łaskocze). My w obecności córki przytulamy się, siadam mężowi na kolana, czasami się cmokniemy. Córka zazwyczaj dołącza do Nas podczas przytulania albo sama każe Nam się całowac i przytulać’ 

 

 

Dzieci widzą świat inaczej niż my. Przede wszystkim nie oceniają, nie krytykują ale wyczuwają znacznie lepiej niż dorośli panującą w domu atmosferę. Chłoną wszystko co ciekawe, nietypowe i miłe. Tak jest z chwilami, w których rodzice się przytulają albo dają całusy. Dzieciaki wiedzą, że dzieje się wówczas coś dobrego. Dopóki nie znają zależności pocałunek- erotyka nie zawstydza ich widok tulących się rodziców czy taty pieszczotliwe poklepującego mamę po pupie. Takie dzieci, szczególnie dziewczynki  w zabawie lalkami bardzo wyraźnie nadają role rodzicielskie poprzez imitowanie pocałunków.  Naturalne jest też, że dorastając te same dzieciaki  mogą przez chwilę protestować widząc drobne rodzicielskie czułości, ale to zupełnie naturalne jak prośba nastolatka/i żeby przy kolegach nie dawać buziaka na pożegnanie bo to przecież „obciach”.

Zapamiętane obrazy czułych i kochającyh się rodziców wracają w dorosłym życiu, kiedy spontanicznie i bez zastanowienia okazujemy miłość swoim partnerom. Jak pięknie zauważyła Inka, namiętność zostawmy w sypialni. Ja dodaję: czułość uprawiajmy codziennie, przede wszystkim dla siebie a dzieci na pewno na tym skorzystają.

Dziękuję Wszystkim rodzicom, mojej mamie, braciom i Marcinowi za pomoc przy zbieraniu przemyśleń!

A teraz idę dać buziaka, zupełnie bez powodu…

 

tekst Agata Lesiowska

prawa autorskie zastrzeżone

Mam wielki głód. Głód znajomości ze świadomymi rodzicami. Takimi, którzy czytają, uczą się i nie zakładają że wiedza pokolenia naszych rodziców nadal przystaje do dzisiejszych realiów (choć w wielu aspektach jest bardzo uniwersalna). Takich, którzy nie boją się iść pod prąd. Znacznie bowiem wygodniej wkładać dziecku do plecaka paczkę chipsów lub batonik, obiecywać słodycze jako warunek zjedzenia obiadu, włączać kreskówki kiedy chce się mieć czas dla siebie, bezgranicznie ufać producentom produktów dla dzieci czy lekarzom którzy leki przepisują jak witaminy niż słuchać instynktu. Bunt oznacza pracę, szukanie nowych dróg, uczenie się i przełamywanie własnych nawyków. Bunt rodzica świadomego przeciwko konumpcyjnemu i bezrefleksyjnemu myśleniu jest aktem wielkiej odwagi ale przede wszystkim miłości, bo każdy z nas kocha swoje dziecko bezgranicznie. I gdybyś, Rodzicu wiedział że batoniki które zjada twój maluch karmią komórki nowotworowe twojej pociechy, antybiotyki niszczą jak bomba atomowa jego odporność, chemia w domu prowadzi do przyszłych alergii, raka i chorób degeneracyjnych a nadmiar mediów elektronicznych do zaburzeń zachowania na pewno coś byś z tym zrobił! Zacznij od kwestionowania. Tak było w moim przypadku.

Niewiele osób wie, że oprócz pracy neurologopedy mam też drugie zajęcie – jestem tzw. mydlarą czyli od lat robię naturalne mydła. Uczę też w kobiety w Szkocji na warsztatach jak zrobić podstawowe, w 100% naturalne kosmetyki. I ponieważ czytam wszystko co mi wpadnie pod rękę w tym temacie a minimalizm chemiczno-kosmetyczny uprawiam na swojej rodzinie mam wielkie poczucie obowiązku podzielić się tym, co najlepsze dla twojego dziecka. Niech ten post będzie początkiem zmian.

Oto lista produktów chemicznych dla dzieci, bez których możesz się obejść,  w dodatku bez najmniejszego uszczerbku dla urody czy higieny a z ogromną korzyścią dla zdrowia i środowiska osoby, która jest całkowicie zależna od Ciebie i której przyszłość jest w twoich rękach. Wszystkie toksyczne i szkodliwe substancje, które twoje dziecko dziś zjada, przyjmuje w lekach czy kosmetykach – kumulują się i niestety, ale kiedyś dadzą o sobie znać.

1. Szampon

Szamponu nie musisz w ogóle używać aż do wieku dojrzewania. Większości rodzicom wydaje się to niewiarygodne, ale gwarantuję, że jeśli od urodzenia oszczędzisz dziecku tego chemicznego koktajlu to ze zdumieniem odkryjesz jakie cuda sprawia zwykła woda. Najmłodszej córce od urodzenia myjemy włosy wyłącznie wodą. Nie dość, że ma gęstą czuprynę to nikt nie powiedziałby,  że jej włosy są brudne. W dodatku pachną dzieckiem. Szampon to najczęściej SLS czyli laurylowy siarczan sodu – detergent powodujący pienienie i jeden z większych trucicieli naszych organizmów. Powszechny w paście do zębów, większości żelów i mydeł pod prysznic oraz szamponach (co ciekawe – nawet dla noworodków!). Jest tak silny, że zaburza naturalne wydzielanie łoju skórnego czyli tego co natłuszcza włos żeby był sprężysty i tego co chroni skórę. Nic więc dziwnego, że głowy myte szamponami z SLS uzależniają się od niego. Im cześciej zmywam swój naturalny lubrykant tym cześciej skóra go produkuje.

Szampony zawierają też wiele innych bardzo szkodliwych substancji: parabeny, benzoensan sodu, alkohol, tzw. PEGi (czyli syntetyczne emulgatory), syntetyczne zapachy i całą resztę zwykłego chemicznego śmiecia. Najrozsądniej jest myć dziecku włosy wodą a kiedy zacznie się burza hormonów wrócić do tematu, poczytać i kupić szampon na tzw. cukrach czyli glikozydach.

2. Żel pod prysznic/ płyn do kąpieli

Czasem wydaje mi się, że producenci środków do mycia dziecka widzą malucha jako wysmarowane w smarze czarne coś, co trzeba obedrzeć z warstwy brudu silnymi środkami chemicznymi. Żeby jednak wzbudzić zaufanie rodzica, do detergentu trzeba dodać miłokojarzący się zapach moreli, truskawki albo gumy balonowej. Na półkach nie brakuje więc pianek i żeli do mycia maluchów, które tak jak i szampony zawierają przede wszystkim SLS, parabeny, sztuczne zapachy, konserwany i zagęszczacze. Dla uśpienia czujności rodzica producent potrafi dodać mikroskopijne ilości ektraktu olejku z lawendy, rumianku, cedru syberyjskiego czy mleka koziego. To tak jakby gigantyczną porcję frytek ozdobić listkiem pietruszki i reklamować jako piertruszkowy koktajl warzywny. Żele i płyny do kąpieli są ostatnim produktem potrzebnym dziecku.

Najzdrowiej myć dziecko (ale też całą rodzinę) zwykłym mydłem w kostce. Trzeba jednak pamiętać, żeby kupować mydło w 100% naturalne i roślinne (odpadają produkty z tłuszczem wołowym lub wieprzowym czyli składnikami ukrytymi pod nazwami sodium tallowate czy sodium lardate). Dobrym mydłem można myć nawet delikatną skórę twarzy, bowiem zmydlone oleje roślinne w dobrze dobranym składzie i bez syntetycznych kolorantów oraz substancji zapachowych nie tylko nie niszczą warstwy ochronnej naskórka ale i lekko go natłuszczają.

3. Oliwka do Ciała

To jest dopiero paradoks! Oliwka nie ma nic wspólnego z olejem wytłaczanym z drzewa oliwnego. Najczęściej jest to olej mineralny znany też jako parafina ciekła czyli produkt końcowy obróbki ropy. Oczyszczony chemicznie, bezbarwny i bezzapachowy nie ma żadnych wartości. Co prawda pozostawia na skórze dziecka warstwę, który producenci oliwek reklamują jako ochronną, ale w rzeczywiśtości to pobawiona jakichkolwiek kwasów tłuszczowych płynna maź. I chociaż ropa jest produktem organicznym to już olej mineralny (potraktowany w czasie ekstrakcji rozpuszczalinkami) najlepiej sprawdza się w samochodach, nie na ludziach.

Jest też w oliwkach bardzo często glikol propylenowy czyli to, co ma zastosowanie także jako chłodziwo w układach chłodzących, konserwant żywności i składnik e-papierosów. Glikol oficjalnie opisywany jest jako bezpieczny, ale ma działanie rakotwórcze i drażniące skórę.

W przypadku suchej skóry dziecka sprawdza się dobrej jakości olej migdałowy lub specyfik, który można zrobić samemu z mieszaniny masła shea lub kakaowego i dobrego oleju płynnego. Jedynie tłoczone na zimno oleje roślinne mają dobroczynny i całkowicie bezpieczny wpływ na skórę młodego organizmu.

4. Odżywka do włosów

Kolejny paradoks. Nazwa sugerująca pokarm, odbudowę i samo dobro. Tymczasem większość odżywek do włosów to bardzo skomplikowana formuła chemiczna z wybuchową liczbą szkodliwych składników takich jak SLS, parabeny, silikon, alkohol, syntetyczne zapachy, zagęszczacze i konserwanty. Absolutnie zbędna dla skóry dziecka. Mitem jest, że odżywka odbudowuje strukturę włosa. Jedyne co jej się udaje to pokryć go lepkim czymś przy okazji drażniąc skórę głowy, która wcześniej czy później odwdzięczy się wypadaniem włosów, częstym przetłuszczaniem i wielkim niezadowoleniem.

Zdrowe i piękne włosy zapewni dziecku (ale też osobie dorosłej) zdrowa dieta. Jeśli organizmowi brakuje pierwiastków, witamin czy innych kluczowych składników to w pierwszej kolejności widać te braki w stanie cery oraz włosów.

5. Pasta do zębów z flourem

Trutka na myszy. Serio. Opatentowany w Anglii i skutecznie stosowany tam od drugiej połowy XXIX wieku specyfik do zwalczania gryzoni. Fluor to neurotoksyna, czyli substancja wnikająca do mózgu, odpowiedzialna za wiele chorób psychosomatycznych i psychicznych. Stosowany w nadmiarze odkłada się w kościach prowadząc w późniejszym wieku do ich zwiększonej łamliwości,  niszczy szkliwo kiedy przedawkowany, według niektórych badań może zwiększać u dzieci agresję. Mitem jest, że profilaktyka fluorowa to podstawa zdrowych zębów bowiem mikroelement ten trafia do naszych organizmów z tak wielu źródeł (woda, herbata, żywność), że zupełnie nie ma potrzeby jego zwiększonego przyjmowania.

Na rynku są pasty bez fluoru tzw. krzemowe, których zadanie polega przde wszystkim na delikatnym mechanicznym usunięciu nalotu ze szkliwa. Dobra dieta wystarczy by chronić zęby dziecka i zapewnić mu mocne zęby na całe życie.

Na zakończenie

Wszystkie substancje chemiczne, które przenikają do organizmu dziecka  mają wpływ na jego fukcjonowanie. Stosowane latami wyrządzają szkody, których żaden rodzic nie życzy swojemu maluchowi. Nie ma też żadnych badań pokazujących tzw. efekt kumulacji czyli wpływu stosowania na organizm danego składnika lub mieszanki kilku składników w wielu produktach. W dzisiejszych czasach organizm ludzki musi radzić sobie z ponad 150 000 substancji chemicznych obcych naszym pradziadkom. Nie powinny więc nikogo dziwić wszechobecne poważne choroby, których coraz większa ilość dotyka maluchy. Oszczędźmy ich naszym dzieciom. Zacznijmy rezygnować z niepotrzebnych produktów.

tekst Agata Lesiowska

zdjęcie: Agata Lesiowska

prawa autorskie zastrzeżone

Nie czytasz – tracisz. Jeśli twoje dziecko nie lubi czytać – traci podwójnie. Czytanie to staromodne zajęcie, coraz częściej przywilej tych, którzy obronili się przed agresywną ekspansją komputerów, tabletów i telefonów. Czytanie wymaga cierpliwości, konsekwencji, autentycznego zaangażowania, wyobraźni i wysiłku – przynajmniej na początku drogi. Znacznie łatwiej obejrzeć kreskówkę albo przejść kolejny poziom gry. Omijając czytanie zabieramy jednak swojemu dziecku dostęp do umiejętości, które wkrótce staną się deficytowe. To nie jest tak, że samemu trzeba być molem książkowym, żeby móc wprowadzić malucha w świat słowa czytanego, ale jeśli rodzice często sięgają po książki to dają dziecku najlepszy przykład. To jednak nie wystarczy. Żeby dziecko czytało – potrzeba aktywnego i czynnego zaangażowania osoby dorosłej, która umiejętnie odkryje przed małym czytelnikiem nowe lądy.

Kilka prostych wskazówek poniżej  pomoże rodzicom wyrobić w maluchu miłość do słowa czytanego od pierwszych miesięcy życia.

1.

Zaczynamy wcześnie
Wcześnie czyli bardzo wcześnie. Pokazujemy proste, kontrastowe książeczki już w pierwszych miesiącach życia. Na rynku są romaite publikacje dla niemowlaków, ale najbardziej sprawdzają się takie, gdzie jeden rysunek (najlepiej czarno-biały) zajmuje całą stronę książeczki. Dobrze też poszukać ilustracji buzi, bo dzieci w pierwszych miesiącach przede wszystkim obserwują twarze. Tekst jest zbędny, wystarczą nasze krókie komentarze i mimika: bobas płacze, to pies: hau hau. Jeśli czytanie zaczniemy od zabawy książką, sukces czytelniczy jest w zasadzie gwarantowany.

2.

Słowa i dźwięki
Kiedy dziecko skończy pierwszy rok życia (albo i wcześniej), wprowadzamy książeczki z prostymi obrazkami zwierząt domowych, gospodarskich, dzikich etc. Dzieci uwielbiają słuchać kiedy naśladujemy np. małpę robiąc przy tym zabawne miny. W ten sposób uczą się też mowy, bo często wyraźenia dźwiękonaśladowcze (odgłosy) wyprzedzają słowa. Zanim wiec pojawi się w słowniku „kot” zwykle jest miau miau albo nia nia albo mia mia albo… albo… Zaskakujące jest jak szybko dziecko przyzwyczaja się do czytelniczej rutyny. Naszej 15-miesięcznej Marysi pokazujemy ksiażeczki przy posiłkach ale często goni nas po domu, jak tylko znajdzie coś ciekawego co duża osoba może przetłumaczyć na język dziecka. Książeczki kojarzy bowiem z wygłupami i fascynującą zabawą. Pamiętajmy też, że dziecko używa książek intensywnie, plami je, gniecie, ssie i nierzadko drze. Starajmy się więc dobierać publikacje adekwatnie do wieku. Na początku najlepsze są książki szmaciane, potem tekturowe a na papierowe przychodzi czas dopiero kiedy dziecko już rozumie, że trzeba szanować to, co wpadło w ręce. Z zasady lepiej nie martwić się w pierwszych latach życia, że dziecko zniszczyło książkę – w końcu im intensywniej jest używana, tym lepiej!

3.

Krótkie historyjki
Dwulatek jest gotowy do wysłuchania krótkiej historyjki. Najlepsze są zatem książeczki typu „Mój dzień” gdzie na prostych ilustracjach pokazane są codzienne aktywności bohatera: pobudka, śniadanie, mycie zębów, spacer, etc. Dzieci bardzo szybko kojarzą znajome sytuacje, uczą się też wielu przydatnych słów – szczególnie czasowników które w tym wieku są niezbędne, żeby móc budować frazy i proste zdania. Pamiętajmy, że tekst nadal jest mało istotny! Chodzi o to, żeby zwięźle opisywać to, co widać na obrazku. Nie jest też ważna kolejność przewracania stron. Jeśli dziecko uparcie wraca do wybranej ilustracji pozwólmy mu na to. Najwyraźniej jest tam coś, co bardzo je intryguje!

4.

Pierwsza fabuła
Uwielbiam książki z serii „Franklin”, „Kamyczek” czy „Kamilka”. Są to krótkie historyjki z wyraźnymi ilustracjami, z których można wyczytać więcej niż z tekstu. Dla trzy- i czterolatków to fantastyczne książki! Pozwalają wracać do zabawnych albo całkiem poważnych sytuacji jakie przytrafiają się głównym bohaterom a dorosły ma możliwość opowiedzenia historyjki zależnie od możliwości dziecka. Najlepiej szybko po cichu przeczytać tekst a następnie opowiadać wspólnie z dzieckiem co jest na obrazku i zachęcać pytaniami Ciekawe co wydarzyło się dalej? do śledzenia historii. Kiedy tylko dziecko polubi książeczkę zapamiętując przebieg akcji można pobawić się w „zastawianie zasadzek” czyli co jakiś czas mylnie opowiadać treść tak, by maluch mógł nas poprawić. To doskonałe ćwiczenie pamięci, myślenia przyczynowo-skutkowego, koncentracji uwagi oraz oczywiście mowy!

Dzieci, które lubią książki dzięki zaangażowaniu rodziców/dziadków/opiekunów dostają od nich najlpszy kapitał. Wiele badań potwierdza, że takie maluchy dużo szyciej rozwijają wiele funkcji poznawczych, wyobraźnię, szybciej się uczą i mają bogatszy świat wewnętrzny.

Czytajmy, żeby dzieci kiedyś same czytały! Nigdy nie jest za późno, żeby zachęcić do tego swoje dziecko.

Ciekawa jestem jakie książki dziecięce są bliskie Waszemu sercu? Pochwalcie się w komentarzach, może wspólnie uda nam się stworzyć listę znakomitych książek dla maluchów?

 

tekst Agata Lesiowska

prawa autorskie zastrzeżone

Mam wielkie szczęście do ludzi, którzy są jak drogowskazy, bo kiedy tylko zacznynam szukać odpowiedzi ma palące pytanie, natychmiast ktoś przychodzi z odpowiedzią.

Nasza Marysia ma 14 miesięcy, urodziła się w kraju gdzie otyłość i choroby z powodu fatalnej diety są równie powszechnie jak deszcz. Codzinnie obserwuję,  jak młodzi ludzie trują się fast-foodem,  konserwantami, cukrem a najpopularniejszym warzywem jest frytka. I nie zrozumcie mnie źle,  uwielbiam Szkotow za ich luz, przyjazne nastawienie do świata i jowialność. Jeśli jednak nie zmienią nawyków żywieniowych,  czeka ich zdrowotna katastrofa.  Podobnie jak polskie dzieci wychowujące się w Szkocji, których rodzice coraz częściej przejmują tutejszy styl życia.

Szukam więc najnowszej wiedzy o optymalnie zdrowym odżywianiu małych dzieci i et voila!  przychodzi do mnie mama Zosi i Bartka a po niej mama Antosia i Ani.  Cudowne, świadome, głodne wiedzy i chętne podzielić się nią czarownice (to nasze rodzinne określenie kobiet wyjątkowych). I nie mam już żadnych pytań. Mam za to pod ręką książkę,  która musicie przeczytać. Proszę. Możecie się z nią nie zgadzać, kwestionować, ale dla dobra swoich dzieci spróbujcie posłuchać, co mówi lekarz który unika przepisywania leków,  leczy i zapobiega chorobom za pomocą odpowiedniej diety.

Dr Joel Fuhrman jest znanym lekarzem i autorem wielu książek, propagującym wysokoodżywczą i niskokaloryczną dietę, która umożliwia dziecku optymalny rozwój. Ojciec trójki dzieci, przyjaciel wielu rodzin doskonale wie o czym pisze. W swojej książce odonosi się do zagadnień takich jak ADHD, nadużywanie antybiotyków, przewlekłe choroby wieku dzieciecego, nowotwory i przede wszystkim zmiany nawyków żywieniowych.

Tytuł książki to „Zdrowe dzieciaki. Jak odżywiać dzieciaki, żeby były zdrowe”, w Polsce publikacja ukazała się nakładem Wydawnictwa  Varsovia.

Lektura obowiązkowa.

Pani Agnieszko i Karolino: dziękuję!

ksiazka-fox-smaller

 P.S. Książka nie odnosi się do dzieci ze specjalnymi potrzebami żywieniowymi np. w przebiegu autyzmu, zespołów genetycznych i innych jednostek wymagających indywidualnego podejścia.