Taki oto scenariusz. Masz trzydzieściparę lat. Albo czterdzieści. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt. To nieważne. Jesteś dorosły. Albo dorosła. Żyjesz swoimi planami, wydaje się, że znasz własne możliwości. W twojej głowie siedzi jednak stale twój rodzic. I tym swoim upartym weźsięwgarść codziennie przypomina ci o tym, jak ważne żebyś zrobił/a karierę czyli odniósł sukces mierzony wynikami, które są poza twoim horyzontem, bo twój jest zupełnie gdzie indziej albo go stale szukasz.
Mentalny rodzic pcha Cię nieustająco w wybraną stronę ufnie, ale też naiwnie wierząc, że można dojść do tej linii jeśli tylko dużo pracować, trenować, męczyć się i koncentrować na właściwym. Ważysz więc sobie nieustannie wartość wysiłku włożonego we wszystko co robisz. Chcesz pić kawę i przez godzinę nic nie robić a słyszysz podpowiedź tego wyrzutu sumienia, że nie czas na przyjemności. Masz ochotę czytać książkę, zbić łóżko z palet, wyjechać z kolegami pod namiot, iść na koncert – A co z tego będziesz miał/a?! – pyta oburzony trener. I po czasie masz na myślach tak doskonałą cenzurę, że już niepotrzebny żaden głos. Udało ci się zdusić pasję cieszenia życiem. W głowie masz tylko sukces. A właściwie liczy na niego twój rodzic. To głos z przeszłości albo teraźniejszości nawet. Kiepsko, prawda?
A teraz popatrz na wszystkie dzieci, które codziennie są pod silną presją rodziców. Presją EDUKOWANIA. Poza codzienną porcji edukacji szkolnej rodzice dorzucają zajęcia, kursy czy treningi, które wiążą dziecko niespisaną umową: udźwigniesz to nas zadowolisz, bo dajemy ci najlepszy start w dorosłość. Odmówisz – podważysz nasze kompetencje.
A jeśli dziecko ma ochotę tylko bąki zabijać, wracać ze szkoły, coś tam przekąsić, obejrzeć film w internecie, poprzestawiać resoraki na półce, zrobić z papieru sto gwiazdek albo posiedzieć w kuchni i w kółko zadawać jedno pytanie: kiedy będę mogła mieć papużkę?
Ważne umiejętności dziecka mogą przyjść znienacka. Także te akademickie, do których chcemy przygotować dziecko w dobrej wierze inwestując w tzw. zabawy edukacyjne, akademie, warsztaty i uniwersytety malucha. Edukujemy jednak usilnie te nasze dzieci wierząc, że to ma sens, bo zbliża do jakiegoś celu. Ustalonego przez nas.
I mało kto widzi jak wiele gubimy po drodze.
Ucieka radość bycia obok, obserwowania jak dziecko z zachwytem odkrywa świat. Giną pod naporem oczekiwań spontaniczne fascynacje, które kiedyś mogą stać się kluczem do spełnienia tego małego dziś człowieka. Jeśli koncentruję się na sukcesach szkolnych mojego dziecka a bagatelizuję jego umiejętności motoryczne, inteligencję społeczną, sprawność manualną, ciekawość świata albo tysiące małych fascynacji dziecięcych – zamykam też niezliczoną liczbę furtek. Furtek do świadomej i spełnionej dorosłości.
Dlaczego zatem tak niechętnie dajemy własnemu dziecku możliwość wybrania, czego chce się uczyć, co doskonalić a co poznać na tyle, żeby wiedzieć, że to nie moje?
Dlaczego tak bardzo zależy nam na dobrych wynikach w szkole, świetnego zdania egzaminów które zagwarantują miejsce w dobrej uczelni, karierę, pracę, życie w bajce pisanej przez nas?
Dlaczego jesteśmy źli kiedy dziecko przynosi złe oceny z matematyki a wybitne osiągnięcia w sporcie są zaledwie miłym dodatkiem do ponurego obrazu kiepskiego ucznia?
Nie martwić, że gorsze oceny złamią mojemu dziecku życie? Ze spokojem zgodzić się na piąty w tym roku szkolnym pomysł syna na kolejną dyscyplinę sportu, której chce spróbować? Gdyby tak nie gonić do nauki, nie sprawdzać prac domowych, nie kierować się opinią innych i w zamian zwyczajnie zainspirować dziecko do odkrywania tego, co naprawdę lubi?
Czy w świecie, gdzie każdy ma być wybitny można być zwyczajnie zagubionym? Czy da się w rodzicielstwie niczego nie przyspieszać, nie popychać, nie projektować a w zamian pozwolić żeby to dziecko mnie poprowadziło za rękę?
Odpowiedzi jeszcze nie mam, bo stale je sprawdzam na własnych dzieciach. Widzę jednak, jak niemal zupełnie nic nie kosztują mnie ich pasje, wybory i fascynacje. Pojawiają się samoistnie. Niektóre na moment, inne chyba już na zawsze. Czasem myślę sobie, że zwyczajnie mam szczęście z takimi dzieciakami a potem dodaję, że przecież one stale inwestują swoją energię w nowe zainteresowania. Stale poszukują tego, co je cieszy. Ja im tylko nie przeszkadzam.
Takie umiejętności buduje się jednak od najwcześniejszych lat. Poprzez podążanie za tym, co maluch ma w danym momecie eksplorować. Poprzez tworzenie otoczenia, które sprzyja temu. Poprzez usuwanie barier, przyzwalanie na próbowanie, upadanie, ponoszenie porażki, ale też wyzbywanie się rodzicielskiej pokusy popychania dziecka w stronę wymyślonego przeze mnie horyzontu.
Dzieci, których rodzice zachęcają do spontanicznej zabawy uczą się dużo szybciej. Niekoniecznie liczenia, pisania, sortowania, zapamiętywania ale odkrywania tego, co ’moje’, co wciąga, pochłania i wypluwa małego człowieka zafascynowanego czymś bardzo własnym. Ptakami. Historią kolejnictwa na ziemiach polskich. Pieczenia ciast. Rozkręcania wszystkiego co trudno potem złożyć. Wspinania się niczym spiderman na najtrudniejsze drzewa. Urządzania przyjęcia dla dwudziestu pluszaków. Poznawania tego co mu w sercu gra, co lubi, chce rozumieć coraz lepiej. Stawania się świadomym własnych możliwości dorosłym.
Żeby tak się stało potrzeba rodzica, który nie zawsze będzie w centrum świata własnego dziecka.
Potrzeba takiego rodzica, dla którego stanie z boku i cierpliwe obserwowanie malucha jest równie ekscytujące, jak wspólne zdobywanie nowych lądów.
Czego oczywiście sobie i Wam z całego serca życzę!
Dziękuję, że tu zaglądasz! Jeśli masz podobne, albo zupełnie odmienne przemyślenia, podziel się proszę nimi w komentarzu. Autorzy uwielbiają wiedzieć, że ktoś ich czyta!
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska, Marcin Saku
prawa autorskie zastrzeżone