Szkockie dzieci jedzą chipsy, polskie wybrzydzają kiedy przychodzi pora obiadu, francuskie podobno jedzą wszystko…
Od kiedy mieszkam w Szkocji, nie mogę się nadziwić z jaką swobodą maluchy (nawet dwulatki) chrupią chipsy popijane „benzyną”, czyli kultowym tutaj napojem zabarwionym żółcienią pomarańczową – barwnikiem zakazanym w większości krajów. I nie chodzi już nawet o to kolorowe świństwo kryjące się pod oficjalną nazwą Glikol Polietylenowy, ani nawet o ziemniaczane plasterki – patrona junk food – ale beztroskę rodziców, którzy zupełnie nie liczą się z konsekwencjami takiej diety. Mam wrażenie, że my- matki Polki – za punkt honoru stawiamy sobie nakarmienie potomstwa domowym, zbilansowanym obiadem. Przychodzą jednak do mnie coraz częściej polskie dzieci których wszystkie posiłki to tost z dżemem albo spaghetti… W ciszy nazywam to 'szkocką klątwą’…
Na nic przekonywanie rodziców, że trzeba zacząć od siebie i zwyczajnie nie kupować chleba tostowego albo dżemu. Rozmowy na ten temat przypominają mi wejście na pole minowe. W którą stronę nie pójdę, zawsze coś we mnie trafi. Nie przekonuję. Odsyłam za to do świetnej książki Pameli Druckerman 'W Paryżu Dzieci Nie Grymaszą’, którą dostałam od jednej z cudownych matek Polek- Diany. Jej dwuletni Emil je dosłownie wszystko – nawet paluszka wyjętego z pyska z psa!
W polecanej książce Amerykanka ze zdumieniem opisuje swoje doświadczenia z życia w Paryżu. Najciekawsze są te, które opisują posiłki. Dzieci francuskie, tak jak Emil jedzą w mniej więcej równych odstępach czasu, czyli co 4 godziny. Zero podjadania miedzy posiłkami, wciskania dzieciakowi serków, soczków i innych snacków na placu zabaw, ulicy czy podczas oglądania bajki. Dziecko musi poczuć głód. To przecież oczywiste, wbrew panice wielu mam starających się stale temu zapobiec. Taki czujący głód maluch siadając do obiadu przede wszystkim chce coś zjeść i to już! I tu francuska mama zaczyna od podania warzyw. Są lekkostrawne, nie zapychają i uczą kubki smakowe odnalezienia przyjemności w soczystej słodkości papryki albo chrupiącym selerze. Dziecko nie musi jeść określonych porcji, ale ma obowiązek wszystkiego spróbować! Od dawna bowiem wiadomo, że człowiek potrzebuje czasu żeby przyzwyczaić się do nowych smaków. Po warzywach czas więc na danie właściwe – ryż z mięsem grillowanym, puree z karczochów i ryba w sosie koperkowym etc. Na koniec deser, czyli owoce a w weekend domowe, pieczone z dzieckiem ciasto. Wszystko podane na pięknych talerzach, z użyciem prawdziwych sztućców. Zero plastikowo- zabawkowych talerzy z Myszką Miki albo tzw. bezpiecznych, ale też nijakich widelców. Dziecko je tak, jak jedzą dorośli. Bon Appetit!
Cześć z tej filozofii mamy w naszych polskich genach, bo tradycyjnie najpierw jest zupa napakowana warzywami a potem drugie danie z mięskiem, ziemniakiem i warzywkiem. Do popicia kompot – jako deser – albo domowe ciasto. Tyle, że mało kogo stać na spędzenie w kuchni czasu potrzebnego na ugotowanie tego wszystkiego. Wymyśliłam więc swoją metodę. Jeśli głównym daniem jest zupa to staram się, żeby była bardzo warzywna. I osobno podaję do niej grzanki albo makaron, ryż, chlebek Naan, utarty ser, prażone migdały etc. Dzieci wybierają z małych miseczek to co im pasuje i same 'doprawiają’ zupę. Drugie danie też trzeba nałożyć samemu z osobnych naczyń. I każdy bierze tyle, ile potrzebuje ale musi spróbować chociaż kęs wszystkiego. Najbardziej cieszy, kiedy po jakimś czasie widzę jak moja wybredna nastolatka sięga po coś, co do tej pory omijała. 'Jesz sałatę!’- komentuję zaskoczona 'Nooo, polubiłam’- odpowiada Mała.
To samo z piknikiem. Uwielbiam kiedy w Szkocji świeci słońce i wreszcie można wykorzystać trawę do rozłożenia na niej smakołyków. Zabieram wtedy owoce, sery, zawijam w papier chleb na zakwasie, wciskam kabanosy jako ukłon w stronę polskiego podniebienia, wyciskany sok z owoców, obowiązkowo szwajcarski scyzoryk albo ukochany nóż w góry, ściereczkę i zanim zdążę wszystko rozłożyć, połowa znika w żołądkach moich ukochanych głodomorów. Obiecuję sobie ostatnio, że jak tylko zrobi się chłodniej spakuję jajka na twardo i herbatę z dzikiej róży albo hibiskusa jako ukłon w stronę mojej mamy, która zawsze zabierała na rodzinne wyprawy coś genialnie prostego i zarazem pysznego. Może nie zdążę upiec równie pysznych drożdżówek z rabarbarem, ale chleba tostowego ani chipsów za Chiny nie kupię…
tekst: Agata Lesiowska
foto: Agata Lesiowska
prawa autorskie zastrzeżone